Czy Donald Trump ma Alzheimera?

Widmo krąży nad światem, widmo tego, że 45. prezydent USA ma wczesny etap choroby Alzheimera, tudzież innej demencji. I powinno krążyć śmielej i powinno pukać do okien, bo (czy tego chcemy czy nie) zdrowie osób publicznych, zwłaszcza na stanowiskach tak kluczowych, nie powinno być tematem tabu. Stety, czy niestety, ale prywatność staje się dobrem coraz rzadszym, a zajmowanie fotela prezydenta łączy się z utratą solidnego jej kąska.

Idea, że dziwne, irracjonalne i nieprzewidywalne zachowania prezydenta Trumpa nie wynikają z jego poglądów politycznych, egotyczności, czy narcyzmu, ale być może po prostu z choroby, jest coraz częściej omawiana w mediach anglojęzycznych (np. tu, tu, albo tu), ale nie w polskich. A więc warto się jej wreszcie przyjrzeć.

Rzecz jasna, nikt poza wykwalifikowanym lekarzem, który osobiście zbada(łby) Trumpa nie ma prawa do stawiania jakichkolwiek definitywnych diagnoz. Jednak – jako się rzekło – on nie jest osobą prywatną, nie jest ot po prostu Donaldem Trumpem. Jest prezydentem USA. I skoro nim jest, to mamy prawo się zastanawiać co jest na rzeczy. Medycznie na rzeczy. Bo niestety, to właśnie medycyna, nie śmieszkizm, jest tutaj właściwym rejestrem.

Istnieje niestety poważna bateria argumentów świadczących, że coś się dzieje. Po pierwsze, sposób mówienia Trumpa. Trump nagminnie mówi niegramatycznie, używa nieistniejących nazw i słów i robi to w sposób pozbawiony tego wdzięku, z jakim Bush junior dał angielszczyźnie czasownik misunderestimate. To źródełko jest dość niezmierzone, polecam choćby tutaj wspaniałą lingwistyczną rozkminę, czy notorycznie nadużywany [misoverused] Trumpowski przysłówek bigly, to bigly właśnie, czy jednak milsze słownikom big league. Ale oczywiście, samo to, że Trump jest niespecjalnie poprawnym mówcą, o niczym jeszcze nie świadczy. Jest on jednak postacią publiczną od przeszło czterech dekad, a przy odpowiedniej ilości danych można z tego jak ktoś mówi wyciągnąć całkiem rzeczowe wnioski (źródła tej analizy tutaj i tutaj). Najogólniej mówiąc, w przypadku zmian demencyjnych rośnie z wiekiem częstotliwość używania słów ogólnych, niekonkretnych, takich jak thing, something, anything. Rośnie częstotliwość z jaką mówca sięga po watę słowną, taką jak well, so, basically, actually czy literally, jak też częstotliwość występowania słów najogólniejszych, takich jak get, give, go, have czy do. Analiza statystyczna wskazuje, że tą drogą podążał prezydent Reagan, któremu pięć lat po opuszczeniu prezydenckiego fotela oficjalnie zdiagnozowano Alzheimera, ale zarazem nie podążał nią Bush senior, który dzisiaj ma 93 lata i umysł całkowicie sprawny jak na taki wiek. Różnicę widać na wykresach:

(źródło, dostęp 5 V 2017)

A jak się sprawy mają z Donaldem Trumpem? Niestety ewidentne jest, że słów-worków Trump używa bardzo dużo:

Słowo thing pada tu trzy razy w ciągu 9 sekund. I oczywiście, można zawsze powiedzieć, że to jest złośliwie wybrany kawałek. Tylko, że nie jest.  Powyższe to tylko urywek z pamiętnej konferencji prasowej z 16 lutego. W czasie tych 77 minut solowej konfrontacji z dziennikarzami Trump dwudziestokrotnie użył sformułowania very, very, a słowa thing użył w różnych kombinacjach… 102 razy (źródło). Naprawdę było źle i naprawdę było dziwnie. Przede wszystkim jednak, nie chodzi o to, że Trump teraz tak mówi. Chodzi o to, że kiedyś mówił inaczej. Porównajcie sobie powyższe, z tym oto 33-letnim Trumpem:

Różnica jest przecież wstrząsająca! Oczywiście, nie chcemy tu pójść w bieda-neurologię i zza ekranu diagnozować  Trumpa… ale, coś tu się chyba dzieje niedobrego. Trudno  wyrokować, co jest procesem  chorobowym, a co jest po prostu naturalną zmianą związaną z wiekiem (nawiasem i ejdżystowsko mówiąc: Trump jest przy tym wszystkim najstarszym ze wszystkich prezydentów USA [ściślej: najstarszym w chwili objęcia urzędu] a wiek jest jednym z głównych czynników ryzyka choroby Alzheimera). Niemniej, splątane kwestie językowe to niestety nie wszystko.

Trumpowi zdarzają się rzeczy naprawdę trudne do wyjaśnienia z punktu widzenia zdroworozsądkowego ogaru życiowego. Była przecież ta dziwna ceremonia podpisywania dokumentów, z której Trump wyszedł… nie podpisawszy ich:

 Zdarza się, że Trump siedzi naprzeciw kogoś… i najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, gdzie ta osoba jest. Są pogłoski, że ma lęk przed schodami. No i jest i to:

https://www.youtube.com/watch?v=-SSclEtLXJ8&feature=youtu.be&t=34

Trump ma jakiś dziwny problem z podawaniem ręki. Literalnie, szejkhend z obecnym prezydentem USA wypada często dość dziwnie:

W tym kontekście nie jest już chyba zaskoczeniem, że Trumpowi zdarzyło się pomylić Syrię z Irakiem i to nie w niewinnej grze a państwo-miasto, ale kiedy mówił o tym, który kraj kazał zbombardować:

Co więcej, jak by to nie brzmiało, niektórzy komentatorzy analizują kwestię, czy Donald Trump nie jest w jakimś stopniu wtórnym analfabetą. Innymi słowy, na serio jest rozważany problem, czy prezydent USA właściwie potrafi czytać. I mówiąc dokładniej: czytać znaki na papierze oczywiście potrafi. Ale nie jest tajemnicą, że dostarczane mu streszczenia i raporty lubi w formie zwięzłej, czy wręcz groteskowo zwięzłej – optymalnie jedna strona wypunktowanych konkretów plus dużo rysunków. Co więcej, głośne czytanie wobec ludzi, szczególnie tekstów choć ździebko trudniejszych, jest sprawą  dla Trumpa problematyczną. Woli tego unikać, znajdować wymówki, jest to dla niego po prostu trudne. Spójrzcie na przykład na to:

Z tego punktu widzenia jasne staje się, dlaczego Trump nie lubi prompterów i żartuje, że powinno się je zdelegalizować:

czy nawet fizycznie je atakuje. (Uwaga, to ostatnie nagranie jest naprawdę dziwne!)

Co z tego wszystkiego wynika? Otóż wynika, że wszystkim nam należy się solidna dyskusja na temat zdrowia psychicznego, szczególnie jego społecznego i politycznego wymiaru. I przykład Trumpa może – być może – być do tego dobrym pretekstem. Na tym froncie wciąż nie do końca wyszliśmy z przedoświeceniowych okowów i z myślenia o dolegliwościach psychicznych w kategoriach moralnych, czy wręcz religijnych. Tematyka zdrowia psychicznego, zamiast być przedmiotem  publicznej dyskusji i wdrażanych polityk, wciąż jest (raczej częściej niż rzadziej) domeną żartów o lotach tak niskich, że niżej to już tylko terrain ahead i wierzchołki brzóz, albo zgoła tematem wyklętym – tabu. Zdrowie psychiczne, miejsce osób chorych w społeczeństwie (zwłaszcza, że wiemy skądinąd, że takie czy inne problemy ma w tej materii połowa populacji) – wszystko to wymaga solidnego przemyślenia i uczciwej dyskusji. Dyskusją taką na pewno nie był styczniowy hejt profesora filozofii (sic!) Piotra Nowaka na osoby żyjące z zespołem Aspergera. Dyskusja ta na pewno nie będzie łatwa w Polsce, w której ludzi chorych na depresję ciągle częstujemy poradą typu „ogarnij się”, a sama depresja wciąż jest traktowana jak ów przysłowiowy polip, z którego „częścią kreatywną” można „nawiązać negocjacje”.

Szczególnie trudna jest relacja zdrowia psychicznego i naszej drogiej demokracji. Tutaj każda kwestia jest wręcz najeżona trudnościami. Czy zdrowie psychiczne powinno jakkolwiek wpływać na prawo wyborcze? Czynne? Bierne? Ted Lieu, senator z Kalifornii, sugeruje już, że amerykański Kongres powinien pracować nad ustawą, która wymusi stałą obecność psychiatry w Białym Domu, analogicznie do ustawy z 1928 roku, która umieściła tam lekarza „od ciała”.  Mamy tu fundamentalny problem filozoficzny i milion praktycznych pytań, z których jedno jest trudniejsze od drugiego. Bo jeśli faktycznie psychikę polityków ocenialiby psychiatrzy, to  – mówiąc skrótem – kto oceniałby samych psychiatrów? Czy mieliby być z nadania politycznego, czy mieliby być kolejnym wcieleniem iluzji o apolitycznym gronu fachowców? Kto by ich wybierał, kto definiowałby kryteria według których ocenianoby polityków jako zdatnych do pełnienia funkcji bądź nie? Powiedzieć, że pole do nadużyć jest ogromne, a wątpliwości fundamentalne – to nic nie powiedzieć. Bo kto i jak gwarantowałby, że nie byłoby tu powtórki ze znanej skądinąd schizofrenii bezobjawowej? Mówimy tu przecież o USA, czyli o kraju, który ma długą i bogatą tradycję wykorzystywania działań nibymerytorycznych do realizacji celów politycznych, takich jak blokowanie możliwości głosowania mniejszościom społecznym. Jak sprawić, żeby się nagle nie okazało, że ludność czarnoskóra, czy latynoska ma masowe problemy psychiczne, które sprawiają, że „obiektywnie” się ona „nie kwalifikuje” do uczestnictwa w życiu publicznym? Tudzież, w naszej polskiej odsłonie, żeby się nagle nie okazało, że np. brak świadectwa chrztu jest zaburzeniem, które dyskwalifikuje z kandydowania do parlamentu. Niby brzmi absurdalnie, ale przecież jest to kwestia, nad którą trzeba się zastanowić i jakoś do niej odnieść. Wiemy też, że sporej części społeczeństwa wszelkie parytety kojarzą się i będą się kojarzyć źle, ale przecież nie da się nie zapytać, czy naprawdę jest w porządku pomysł, żeby zdolność polityków do politykowania oceniali biali faceci w wieku średnim i lekkopółśrednim… na co w praktyce pewnie wyszłoby.

Generalnie, zdrowie psychiczne, jego społeczne i polityczne aspekty, to szalenie delikatna kwestia. Grzebanie w niej to gorzej niż manipulowanie przy konstytucji, trochę operacja na otwartym mózgu. A zarazem jest to kwestia, której nie można w nieskończoność zamiatać pod dywan – trzeba się będzie do niej jakoś odnieść. Bo niedecyzja, też jest decyzją. Jak mówiłem, my, Polacy, wciąż musimy wywalczać najprostsze choćby zrozumienie dla tego czym są, a czym nie są choroby psychiczne, ale, jak się okazuje, sporo do zrobienia mają też Amerykanie, którzy – być może – mają właśnie za prezydenta człowieka po prostu chorego.

Nie ma tu jednego, łatwego rozwiązania. Jeśli chodzi o samego Donalda Trumpa, to – jeśli to jest wszystko prawda – gdzieś przed nami jest punkt zwrotny, w którym wszyscy komicy, wszystkie te Olivery, Colberty, Meyersy, którzy nam osładzają smak życia, moment w którym oni przyznają, że mamy tu być może do czynienia z człowiekiem chorym, a w związku z tym, że nie należy się już śmiać. I to będzie niewątpliwie duża zmiana optyki. Ja już na pewno jestem po tamtej stronie: od kiedy uświadomiłem sobie wszystko powyższe, jest mi Trumpa raczej żal i jest mi z powodu całej sytuacji przykro.

Przypuszczalnie więc w pewnym momencie przycichnie śmieszkowanie z Trumpa, a żarty ustąpią miejsca współczuciu. Ale pewien fascynujący element przecież pozostanie. Od początku ludzkiego świata jest wszakże stałym motywem, że bywają władcy szaleni – te wszystkie Nerony, Kommodusy i inne. Kiedyś obserwowano ich z daleka, przez pryzmat pałacowej plotki, którą zapisywano przy dyskretnym kaganku w „Żywotach cezarów”. Dzisiaj zaś mamy niebywały przywilej oglądania tego z pierwszej ręki i w najlepszej rozdzielczości, na nieustępliwym jutubie, który wywleka wszystkie niedoskonałości, czy na Twitterze samego Trumpa, gdzie wszystko widać jak na świeczniku. I jest to niemało fascynujące, nie mówiąc o tym, że jest w tym solidna dawka optymizmu. To jest przecież całkiem pokrzepiające: świat musi być jednak solidnie zbudowany, jeśli się od tego wszystkiego nie rozwalił.

Puenta jest więc z delikatną nadzieją… choć nie tylko. W przypadku samego Trumpa można powtórzyć za poetą, że wiek emerytalny jest dla ludzi. Ale szerszy problem – pozostaje.

*

rysunek pióra, towarzyszący zapisowi na stoicki newsletter

Podobają Ci się moje teksty? Pozwól, że będę pisał do Ciebie częściej — zapraszam na maila!

  1. Piotr Świgoń

    Dziękuję Piotrze za tekst, nie śledzę za bardzo mediów, więc ta perspektywa nie była mi znana do tej pory!

  2. Znakomite!
    Drobna prośba / sugestia. Może lepiej będzie hiperłącza robić w taki sposób, żeby otwierały się w nowych oknach. Na moje oko to wygodniejsze.

  3. Masz rację, w polskich mediach ta sprawa w ogóle nie istnieje, podobnie jak jakiekolwiek sensowne krytyki polityki gabinetu Trumpa i republikanów.

    Sądząc z licznych dyskusji i komentarzy (chociazby tutaj http://maczetaockhama.blogspot.com.uy/2017/04/kto-wasciwie-rzadzi-w-usa.html ) to Polacy z prawej strony sceny politycznej są narazie na etapie wyparcia, przy czym to wyparcie podbudowane jest najzwyklejszą ignorancją.

    Co do rozwiązania. Jest impeachment, i jest zapis o tym, ze prezydent moze byc pozbawiony stanowiska jesli jest „unfit” czyli niezdolny do wykonywania obowiązków z tym związanych. No ale zeby doszedl do skutku (impeachment), republikanie muszą uznac, ze juz czas nadszedł.

  4. Żenada ! Jeśli jedynie słuszna strona nie wygra wyborów prezydenta należy badać psychiatrycznie i pozbawić go stanowiska. Oczywiście nie wiem co zrobi prezydent Tramp ale jego światły poprzednik prezydent Obama wraz z odpowiedzialną za politykę zagraniczną panią Clinton winni są destabilizacji Afryki Północnej, tragedii Syrii, reset z Rosją owocujący zajęciem Krymu i Donbasu. Czy ktoś z Was się zastanawiał nad impeachment’em dla tego niebezpiecznego ignoranta? Czy ktoś kontestował przyznanie Pokojowej Nagrody Nobla temu najbardziej czerwonemu prezydentowi. Czy ktoś się zastanawiał co zrobi Hilary Clinton gdy zostanie prezydentem?
    W dniu śmierci Jana Pawła II oglądałem telewizję, po około 20 minutach po podaniu wiadomości TVP nadała przemówienie przygłupiego ( zdaniem lewicowców ) prezydenta G.Bush’a było niezłe. Po kolejnych prawie dwóch godzinach zabrał głos ówczesny prezydent wszystkich Polaków najlepszy jedyny dwukrotnie wybierany A.Kwaśniewski. Bełkot i wstyd.
    Po owocach ich poznacie ! Nie po słowach i obietnicach

  5. Pingback: Nieznośna ciężkość znaczeń  - Myślnik Stankiewicza

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top