Niemożliwość polskiego Olivera

Wczoraj o 18.00 miał premierę pierwszy odcinek komediowego show „Make Poland Great Again”, produkowanego przez portal gazeta.pl, a robionego przez parę blogerów z „Make Life Harder”. Program jest (kolejną) próbą przeszczepienia na polski grunt amerykańskiego formatu late night show, próbą – na tyle na ile można sądzić po jednym odcinku (obym się pospieszył i mylił) – znowu nieudaną. Przetoczyła się wczoraj po mediach społecznościowych mała dyskusja w tej sprawie, postaram się wypowiedzieć i ja.

Waga oryginału

Late night shows, robione przez Samanthę Bee, Johna Olivera, Stephena Colberta, czy Setha Meyersa (listę trzeba by ciągnąć) to ważny punkt kultury amerykańskiej, a w ostatnich latach tylko na tej wadze przybrał. Klasyczne dziennikarstwo ma coraz więcej problemów, żeby odnaleźć się w świecie postprawdy i Trumpa, a zaangażowani komicy coraz lepiej sobie z tym radzą. Coraz śmielej przejmują obowiązki czwartej władzy, stając się dla szerokiego grona odbiorców źródłem wiedzy o świecie i jego solidnej krytyki. Ale ciekawa rzecz: w Polsce ta forma nie istnieje zupełnie. Pojawiają się więc próby jej zaimportowania, a wraz z nimi pytanie, czy to jest w ogóle możliwe.

Drewno dowcipów

Pierwszy odcinek „Great Poland Great Again” rzuca kamyczek na stronę szali, że jednak niemożliwe. Może to po prostu nieudane podejście, ale na pewno też konsekwencja spraw głębszych. Warto choćby zauważyć, że wszystkie te Olivery i Colberty, którzy osładzają nam smak życia, wszyscy oni wychodzą z komedii i stand-upu. To jest ich zaplecze, to jest ich punkt wyjścia. Siadając do prowadzenia late night show mają z reguły wieloletnie doświadczenie z kamerą, kontaktem z publicznością, działaniem na żywo. Duet „Make Life Harder” tego zupełnie nie ma, wywodzi się właśnie z bloga i fanpejdża, czyli z formy pisanej. I cóż, ten brak doświadczenia przed kamerą niestety bardzo widać. Żartują z przemysłu leśnego w Puszczy Białowieskiej, ale to drewno jest w ich dowcipach widoczne aż nazbyt.

Follow the money?

Można oczywiście powiedzieć, że nawet najlepsi prowadzący nie pomogą, kiedy mało kasy. Late night show to nie można zrobić samemu, albo po godzinach ze szwagrem. Nie zrobi go samotny vloger. Late night show zrobiony na biednie to jest samosprzeczność. On z defincji musi być na bogato. Studio musi być ładne, muszą być najazdy kamery, garnitury, a przede wszystkim, za tym wszystkim musi stać słony budżet na zespół riserczerów i copywriterów, którzy mrówkują za kulisami. Bez tego ani rusz, będzie porażka w punkcie wyjścia. To jest argument słuszny w ogóle, ale tutaj nietrafiony. Pierwszy odcinek „Make Poland Great Again” nie podobał mi się kompletnie, ale ani przez chwilę nie miałem wrażenia, że jest słabo bo biednie. Przeciwnie, wszystkie pozory solidności były w miarę zachowane. Trzeba więc zeskoczyć poziom niżej.

Pętla polskiej duszy

„Make Poland Great Again” jest uderzająco podobne – optycznie, rekwizycyjnie, koncepcyjnie – do programów Johna Olivera i innych. To samo mają za plecami, tak samo jest ustawiona kamera, tak samo siedzą (poza tym, że jest ich dwóch, co jest niespotykane w Stanach). Śmieszne materiały o dziku z Karwii (sic!) są prezentowane na miniekranie po lewej, wszystko tak samo. Jak powiedziałem na początku: to jest próba transplantacji amerykańskiego formatu na polski grunt. I dlatego natyka się na pułapkę, która tkwi przez każdą taką próbą.

Jednym z najświętszych marzeń duszy Polaka jest przecież (to w skrócie – szerzej o tym będzie w mojej nowej książce, stay tuned) powtórzyć to, co na Zachodzie. Stać się „normalnym”, zachodnim, euroatlantyckim. Pomysły wytworzone przez cywilizację europejską, czy amerykańską przetłumaczyć na polski, dać jako nowość. To jest jedna z najprostszych i najbanalniejszych dróg do osiągnięcia sukcesu w Polsce: wziąć to, co rok czy pięć lat temu stworzono w Europie Zachodniej albo w Stanach i zrobić to samo ale w Polsce. Polska awangarda jest często niczym innym jak zrobioną z dobrym timingiem kopią tego, co chwilę wcześniej wymyślono na Zachodzie. Kto wstrzeli się z opowiedzeniem w Polsce tego, o czym ćwierkają wróble w Central Parku, ten zyskuje mołojecką sławę.

Ale: to musi być zrobione dobrze. „Kurs i ścieżka” sukcesu osiąganego w ten sposób są tak naprawdę bardzo wąskie. Nie ma bowiem dla Polaka nic świętszego i wspanialszego niż zrobić coś tak, jak się to robi na Zachodzie, ale jednocześnie: nie ma nic bardziej żenującego i kompromitującego, niż próbować to zrobić, ale zrobić nieudolnie. Udana kopia Zachodu do obiekt westchnień polskich marketingowców i klientów, ale jego kopia nieudana – to ich największy koszmar i obciach. Balansowanie na tej wąskiej ścieżce udaje się tak naprawdę mało komu. I raczej nie udaje się na razie chłopakom z „Make Poland Great Again”.

Twórcze przetwarzanie

Nie udaje się po części dlatego, że oni już w punkcie wyjścia nie aspirują do czegokolwiek więcej, niż tylko kopia. Są idealnie przykrojeni, nie wychodzą poza schemat… i właśnie dlatego to boli. Bo – teraz optymistyczna teza – tego typu przeszczepy kulturowe przyjmują się tylko wtedy, kiedy zawierają wkład własny. Kiedy dodają coś od siebie, przekształcają, transponują. A tego w „Make Poland…” zupełnie nie ma. Więcej, oni nie tylko do tego formatu nic nie dodają, co nawet go przykrajają. Trzeba bowiem pamiętać, że te tzw. „monologi” amerykańskich late night shows to najczęściej tylko część całego programu. Stephen Colbert to nie tylko śmieszno-straszna pogadanka o świecie, ale też rozmowa z gośćmi (był przecież sam Anthony Scaramucci u niego!). „Make Poland…” kopiuje tylko monolog. Nie tylko nie dodaje, ale skraca.

I tutaj trzeba zauważyć, że „Make Poland…” nie wisi przecież w próżni, ale jest kolejnym podejściem do skopiowania tego formatu do Polski. Historia tych prób jest już dość długa. Z jednej strony mamy przecież stare programy… Wojciecha Cejrowskiego, który – cokolwiek myślimy o jego poglądach i treści – starał się właśnie, tak to teraz widzę, jakoś w miarę twórczo przełożyć ten format na warunki polskie. Jego przaśność, wulgarność, która przeszła potem w rasizm i ogólną nienawiść do świata, można poniekąd rozumieć, jako próbę nadania tej formule kolorytu lokalnego, polskiego. Z drugiej zaś strony, były przecież programy choćby Wojciecha Jagielskiego, czy Alicji Resich-Modlińskej, które właśnie starały się robić nad Wisłą tę część „z gośćmi”, tę której „Make Poland…” nie próbuje w ogóle. I właśnie to też odrębna i nieoczywista sztuka, która nie jest przecież poważnym wywiadem, ale raczej improwizowanym stand-upem rozpisanym na dwa głosy, w który musi umieć wejść tak prowadzący, jak i gość. I to się czasem spektakularnie nie udaje, tak jak wtedy, gdy u Stephena Colberta był zaskakująco poważny Cillian Murphy, tudzież, w wersji polskiej, kiedy Jagielski zaprosił Jacka Kaczmarskiego. Polecam w wolnej chwili to ostatnie. Jest tam i absurdalny monolog Jagielskiego o „fińskim wieloboju” i ta absurdalna próba wtłoczenia Kaczmarskiego, z całą jego „wschodniością”, z jego słowiańskim bardyzmem, w ramy programu, który polega na opowiadaniu sucharowatych dowcipów.

Rozwodnienie idei

Fanpage „Liczne rany kłute” napisał wczoraj, że w amerykańskim pierwowzorze „żart zawsze podszyty jest komentarzem społecznym” i że te programy „tłumaczą […] nawet najtrudniejsze zjawiska i mechanizmy. Nie boją się sięgać po tematy z najróżniejszych, ‘nudnych’ dziedzin (od ekonomii i energetyki do administracji i dietetyki) i opisywać w taki sposób, że przeciętny Joe nie tylko je rozumie, ale i chce więcej”. I to jest też część prawdy. Siła amerykańskich late night shows tkwi również w tym, że one są więcej niż zaangażowane. Obedrzeć taki show z jego wymiaru społecznego, z jego dydaktyki, to popełnić na nim największą zbrodnię. To jest morderstwo tego elementu, który go obecnie definiuje. A to niestety zdaje się robić „Make Poland Great Again”: usuwa komentarz społeczny, a zostawia tylko śmieszkowanie. W tym więc sensie to nigdy nie może się udać, bo już w punkcie wyjścia jest rozwodnieniem idei. A żadna idea nie zostanie nigdy wyparta przez rozwodnioną wersję samej siebie. Jeśli oryginał jest dostępny każdemu na jutubie – kto będzie chciał sięgać po tlenioną wersję polską?

Nawiasem mówiąc, trzeba też zwrócić uwagę, że „Make Poland..” rozwadnia i skraca również dlatego, że wzoruje się nie tyle na late night show w ogóle, co właśnie konkretnie na Johnie Oliverze – który to Oliver ma status wśród komików dość wyjątkowy. On przyjął formułę złożoną tylko z monologu (bez gości w studio), a ponadto to on podniósł zaangażowanie społeczno-polityczne na nowy poziom. Bo owszem, w ostatnich miesiącach (czytaj: po wyborze Trumpa) te shows zrobiły się dużo bardziej polityczne, ale nie zawsze tak było. Owszem, autorzy tych programów głosują z reguły na Demokratów, ale nie byli zawsze aż tak jednoznaczni w popychaniu progresywnego przesłania. „Make Poland…” robi więc swoją kopię w momencie bardzo specyficznym.

Pierwsza poprawka 

Wszystko to jest prawda, ale ciągle nie cała. Przychyliłbym się bowiem do tezy, że odtworzenie late night show w warunkach polskich nie jest możliwe z zasady, ze względu na fundamentalne różnice kulturowe między Polską a USA. Tutaj schodzimy już powoli do świata rzeczy tajemniczych i trudnych do uchwycenia. Ale jedno co warto na pewno przyszpilić, to kwestia pierwszej poprawki do Konstytucji, która jest w Stanach, ale której nie ma jej w Polsce. Druga poprawka, ta która mówi o prawie do noszenia broni, jest na tyle święta, że giną w jej imieniu dziesiątki tysięcy ludzi rocznie. A pierwsza jest jeszcze świętsza od drugiej. Gwarantuje ona wolność słowa i prasy, i sprawia, że granice wolności, granice tego co wolno powiedzieć wprost i z czego można się śmiać, są w Stanach rozstawione znacznie szerzej niż w Polsce. Polska też niby jest „wolnym krajem”, ale brakuje w niej aktu prawnego o takiej wadze, który by to gwarantował.

Na sprawę late night shows to się przekłada w sposób prosty i jednoznaczny. Dzięki tej poprawce i tradycji, która za nią stoi, amerykańscy komicy mogą sobie po prostu pozwolić na dużo, dużo więcej niż ich polscy odpowiednicy. Zwróćcie uwagę: „Make Poland…” dokonuje pewnego pozornie niemożliwego skosu. Zarazem nuży jako połajanka polityczna i podgryzanie podkładających się polityków (Błaszczak, Petru, Szyszko), ale – jeśli porównać z Amerykanami – jest w tych atakach zupełnie grzeczne, letnie, w kagańcu. To jest bardzo charakterystyczne, że „Make Poland…” nawet na rok świetlny nie zbliża się do tych ataków, na które pozwalają sobie John Oliver czy Stephen Colbert. Zbliżyć się im nie pozwolą ani prawnicy producenta, ani polskie paragrafy o zniesławieniach, ani wszyscy rodzimi specjaliści od kwestii smaku. Bo pamiętajcie Olivera i Colberta: oni się przecież śmieją z tego, że Trump ma małe dłonie, że jest gruby i źle wygląda nago, a żona go unika. Nie mówiąc już o tym, że – jak pisałem tutaj – te wszystkie ich żarty to prawdopodobnie po prostu nabijanie się z człowieka chorego na demencję, który coraz mniej kojarzy co się dookoła niego dzieje. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś prowadził program takiej ostrości w polskich warunkach kulturowych.

Inny znaczy inny

I na koniec, jeszcze trochę o tych enigmach, o których wspomniałem. Bowiem nawet odsuwając na bok wszystko co wyżej, faktycznie uważam, że przeniesienie Johna Olivera nad Wisłę jest praktycznie niemożliwe, przynajmniej nie w tej, czy następnej dekadzie (dopóki nie wychowa się nowa publiczność, przyzwyczajona do tej formy). Dlaczego? Właśnie z powodu fundamentalnych i trudnych do przeskoczenia różnic kulturowych. Polski system językowo-pojęciowy, cała tradycja kabaretu, rozumienie ironii i poczucia humoru, wyczucie rytmu komizmu, wszystko to jest u nas głęboko inne niż u Amerykanów. Trochę nie pora już wchodzić w szczegóły, bo już bardzo mętne wody, a ten tekst i tak jest długi. Wskazówką niech będzie ta kwestia pierwszej poprawki. Na pewno kluczowa jest też różnica w rozumieniu ironii (amerykańska jest dużo bardziej dosłowna niż nasza), w subtelności (w naszej tradycji dowcipy są dużo mniej dopowiedziane), no i to co najtrudniejsze do uchwycenia, a mianowicie, jak by to ująć, inny status sucharów po obu stronach Atlantyku. Polski suchar tylko boli, natomiast suchar amerykański ma ten swój tajemniczy rejestr, w którym śmieszy właśnie swoją nieśmiesznością. Posłuchajcie dowcipów z monologów Colberta, albo nawiązań popkulturowych Olivera: przecież połowa z nich jest tak sucha, że można się odwodnić. I jest taka programowo, bo funkcjonuje w tym niezwykle trudnym do odtworzenia kontekście, który poświadcza, że ten humor polega również na śmianiu się z dowcipów celowo płaskich.

I już zupełnie na koniec jeszcze jedno. Wbrew głosom, które czytałem już wczoraj na fejsbuku, niemożliwość importu Johna Olivera do Polski nie świadczy o naszej gorszości, wtórności, czy peryferyjności. Poniekąd przeciwnie, świadczy właśnie o odrębności i specyfice. Pusta duma peryferii? Nie sądzę. To są dwie różne rzeczy. Ten, kto twierdzi, że nie da się w Polsce zbudować społeczeństwa obywatelskiego czy ścieżek rowerowych, bo „u nas jest inaczej”, bo „polska mentalność jest inna” i „u nas to po prostu nie wyjdzie”, ten owszem, popełnia błąd myślowy, wpada w fatalizm i pesymizm. Ale różnica w rozumieniu humoru i statusie komizmu jest czymś zupełnie innym. Na tym froncie „inny” nie znaczy „gorszy”. Znaczy natomiast, że nie ma sensu przeszczepianie kultury kserokopiarką.

*

PS. Zdaje sobie sprawę, że to jest najwnikliwsza analiza „Make Poland Great Again”, jaka dotąd powstała, a zarazem że „krytyk i impotent z jednej są parafii”. Stąd też, oferty pracy przy tym programie, albo współtworzenia innych, jak też zaproszenia do wszelkich late night shows, proszę kierować na ten email. Tylko poważne propozycje!

rysunek pióra, towarzyszący zapisowi na stoicki newsletter

Podobają Ci się moje teksty? Pozwól, że będę pisał do Ciebie częściej — zapraszam na maila!

4 myśli w temacie “Niemożliwość polskiego Olivera”

  1. Nie wiedziałem, że jesteś takim koneserem tych programów. Też je oglądam! Natomiast prawda jest taka, że skoro ten format udało się z sukcesem przeszczepić do Niemiec to da się to dobrze zrobić i w Polsce. Też nie tracę na to nadziei, bo pierwiosnki tego mieliśmy w pierwszych stosunkowo udanych polskich roastach, ale to jeszcze nisza.

    1. W Niemczech jest dużo większa akceptacja dla „prostego” humoru, nad Wisłą jednak bliżej nam do Latającego Cyrku niż dowcipów z pierdzenia – przynajmniej w grupie, do której MPGa chce się adresować. I to jest dla mnie najbardziej zaskakujące po ich pierwszym odcinku – że przy takim hype i pompie (oraz włożonej w to kasie) nie zebrali na premierę treści, które by były faktycznie śmieszne. Nosz, to dopiero jest sztuka

      1. Myślę, że nie doceniasz niemieckich programów satyrycznych. Większości daleko do dowcipów z pierdzenia. Poza tym jest też dokładnie odwrotnie z polskimi gustami: istnienie polskich kabaretów w tej formie świadczy o tym, że nikt nie chce wyrafinowanego humoru, a gagi sytuacyjne i proste żarty.

        MPGA doceniam o tyle, że to jaskółka nowej formy, że może ktoś zobaczy w tym potencjał. Ale co do reszty zgoda. Dwóch prowadzących obsysa, brakuje riserczu, większość żartów trzeszczy, śmiech z offu jest straszny. Ale dobrze, że są. Kibicuję!

  2. toż to Mickiewicz już pisał- „co Francuz wymyśli to Polak polubi” fajnie by było oderwać się od tego stereotypu.
    Chociaż może Ucho Prezesa to próba w dobrym kierunku?

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top